Byłem zielony jak sałata
Jan Izydor Korzeniowski
– Pracę rozpocząłem 1 sierpnia 1955 r. Niewiele umiałem. Zielony byłem jak wiosenna sałata. Nie zabierałem głosu, aby się ze swoimi marnymi, szkolnymi umiejętnościami nie wygłupić – tak początki swojej pracy zawodowej wspomina Jan Izydor Korzeniowski. Autor prosto i bez zbędnych ceregieli pisze o swojej pierwszej pracy, nadziejach, lękach oraz porażkach...
Od tego się zaczęło
Kraków. Akademia Górniczo-Hutnicza. Giełda świeżo upieczonych inżynierów dobiegła końca: zaklepany, zakupiony – otrzymałem nakaz pracy nr 60/9/55. „Wyhandlował” mnie Centralny Zarząd Kamieniołomów i Klinkierni Drogowych. Mam z nakazem w ręku pojawić się we Wrocławiu. Nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać. Zamiast zahaczyć się w pięknym Krakowie, skąd miałbym blisko do rodzinnego miasta Wadowic, pchałem się głupio i ślepo na „Dziki Zachód”. Nie było jednak wyjścia. Ot, prikaz! Jednak robiłem sobie wyrzuty, że nie targowałem się ostrzej. Trudno, pojadę! Uśmiecham się do kurdupla, który mnie wylicytował w imieniu CZK i K i uzgadniam z nim szczegóły przyjazdu do Wrocławia. Cholera, może nie będzie tak źle, facet wyglądał i mówił zupełnie sensownie?
Dolny Śląsk znałem trochę z uczniowskich i studenckich praktyk. Po raz pierwszy byłem na zachodzie w 1948 roku na obozie harcerskim. W Lądku Zdroju składałem przyrzeczenie i otrzymałem prawo noszenia harcerskiego krzyża. Znałem też dobrze Świdnicę, poznałem ją jako uczeń liceum kamieniarskiego. Byłem też we Wrocławiu na zawodach szkół zawodowych. Ruiny. Szczury. Szabrownicy. Spałem w wypalonym domu, na placu Grunwaldzkim, omal nie zagryziony przez pluskwy.
I ja miałem tam jechać? Do miasta, które ciągle cuchnęło wojną?
– E tam, co będzie, to będzie – jak mawiała moja babcia Zofia. Przeznaczenie utkwione w nakazie.
Przeznaczenie nie wybiera
Służbowa kawalerka do spółki z nowo poznanym kolegą, pracownikiem Centralnego Zarządu. Elektryk. Sypiałem pod oknem. Do biura miałem kilkanaście metrów. Fajnie jest. Brutto 1320 zł. Pierwszy w życiu etat. Wrocław powoli wydobywał się z ruin. Cegła po cegle, kostka po kostce. To kropla w morzu potrzeb. Przyzwyczajam się do kikutów wypalonych i rozwalonych domów, do zasypanych odłamkami murów ulic i klekoczących tramwajów. Miałem je obojętnie.
Pracę rozpocząłem 1 sierpnia 1955 r. Niewiele umiałem. Zielony byłem jak wiosenna sałata. W pracy nie zabierałem głosu, aby się ze swoimi marnymi, szkolnymi umiejętnościami nie wygłupić. Mówią: „Kiedy teoria nie zgadza się z praktyką, to tym gorzej dla praktyki”. Mnie się wydawało, że jest raczej odwrotnie. Mniejsza o to. Poznałem fajnych ludzi, każdy z garbem na plecach, jak to po wojnie. Szefem był inżynier górnik, nazywany „Waśka”. Kresowiak. Byczy facet!
Pod Centralny Zarząd podlegało kilkadziesiąt zakładów. Chciałem je poznać. Postanowiłem nie lenić się i często wyjeżdżać na delegacje. Praktyka to najlepsze źródło wiedzy. Za zgodą Waśki, zdecydowałem w pierwszej kolejności rozpoznać kamieniołomy granitu.
Los jednak chciał inaczej. Przeznaczenia się nie wybiera – samo przychodzi, nawet wbrew naszej woli. Czasem wychodzimy na tym dobrze, czasem źle…
Trzeba jednak mieć zakichane szczęście, żeby po dwóch miesiącach od rozpoczęcia pierwszej w życiu pracy, zacząć ją od czegoś tak przerażającego…!
Nowoczesność puka do kamieniołomów
Przeglądam przepisy technicznej eksploatacji kopalń odkrywkowych. Byłem sam w pokoju. Na stoliku koło drzwi syczał czajnik. Sobota. Odbierałem telefoniczne raporty produkcyjne z zakładów. Cisza. Chłód. Jesień rozpanoszyła się już na dobre. Dzwonią z Rębiszowa, kamieniołomu bazaltu. Rozpoczęli ładowanie komór. Praca przebiegała sprawnie. Komory to wydrążone w skale pomieszczenia o kształcie sześcianu. Dostęp do nich możliwy był tylko ze sztolni i chodników utworzonych w masywie słupowego bazaltu. Te wyrobiska górnicze wykonali strzałowi – pracowali przez cały miesiąc. Robota trudna, gdyż skała wewnątrz górotworu była kapryśna, niestabilna, ściany obsypywały się i trzeba było je podpierać drewnianą obudową. Układ komór, chodników i sztolni przypominał dużą literę T. Na końcach daszka litery umieszczono komory, w których musiało się zmieścić po półtorej tony sproszkowanego trotylu uzbrojonego ładunkami udarowymi z amonitu 2 i ostrymi zapalnikami elektrycznymi. Rozwalenie góry, aby uzyskać urobek nadający się do dopiero wprowadzanej do wyrobiska koparki, było sprawą konieczną wobec nałożonego planu produkcyjnego. Nowoczesność wolno, ale systematycznie, pukała do kamieniołomów i trzeba było dostosować do niej również technikę strzelniczą.
Dobrze. Szczęść wam Boże! Nalałem sobie herbaty. Ulung.
Jutro niedziela 20 listopada. Dzień zapowiadał się dobrze, choć było chłodno. Po południu miałem zawody brydżowe. Ostatnio karta szła mi jakoś kiepsko. Gra przeciągnie się zapewne do późnej nocy...
Góra zemściła się na ludziach
Za oknem jeszcze mrok, słońce nie miało zamiaru zerknąć na ten smutny, niedzielny poranek. Obudził mnie łomot do drzwi. Elektryka nie było, wyjechał, więc muszę wstać. Ociągałem się. Łomot stawał się bardziej natarczywy. – Co do diabła? – klnę. Człapię bosymi stopami i gładzę włosy. Otwarłem drzwi. To woźny z biura.
– A ty czego? – noc jeszcze… – wymamrotałem.
– Ubieraj się natychmiast, czekają na ciebie…
– Kto?
– Techniczny i inni.
– O co chodzi? – nie miałem ochoty poddawać się... – Coś ważnego?
– Dowiesz się na miejscu… Jedziesz w teren…
Goniec zniknął za drzwiami wahadłowymi korytarza. Podchodzę do okna i patrzę na termometr. Zimno. Mróz. Ubieram się, nie myjąc się. Minęło kilka minut i jestem biurze. Waśka i inni otaczali dyrektora technicznego, Henryka S. Nastrój ponury. Po twarzy Waśki przelatują fale skurczów. Głos technicznego gardłowy, stłumiony, wydobywał się z gardła z wysiłkiem.
– Wypadek! Patrzyły na mnie jego przekrwione oczy. – Pojedziecie z ekipą do…
Zawsze mówił do mnie po imieniu. Teraz służbowo: Wy. Musiał być bardzo zdenerwowany. Zawsze tak było, kiedy wydawał w nerwach polecenia. Zaczęła mi się udzielać przygnębiająca atmosfera.
Cięgle nie wiedziałem, o co chodzi.
Czajka pędziła ile siły miała w garach. Zostawiliśmy za sobą Jelenią Górę, Kamienicę oraz pojedyncze domy i polną drogą zmierzaliśmy wprost do celu. Z daleka widać było już kolejkę linową. Wagoniki wisiały nieruchomo, wyglądając jak paciorki na stalowym różańcu. Bezruch to znak, że kopalnia nie pracuje. Polna, kamienista droga prowadziła nas pod górę, prosto na płaszczyznę wyrobiska kamieniołomu Rębiszów. Całą drogę przebyliśmy w milczeniu. Mijaliśmy ludzi. Było ich coraz więcej. Chyba połowa wsi spieszyła do wyrobiska. Byli zmęczeni, bo droga daleka. Wydychali z ust kłęby pary. Nikt nie miał zamiaru ustępować nam drogi. Wlekliśmy się za nimi wolno. Mróz. Na górze było już kilka samochodów i tłum ludzi. Zatrzymujemy się.
Uderzają mnie głosy zawodzenia, płaczu, rozpaczliwego krzyku. Kobiety rozdzierająco krzyczą. Niektóre płaczą siedząc lub klęcząc – nie mogą ustać na nogach. Wyrobisko było zasypane odłamkami skał, tworząc usypisko o wielkości około 25 000 ton. Podchodzimy w milczeniu do grupy ludzi, wśród których są ludzie w mundurach. To milicjanci i Urząd Bezpieczeństwa. Pewnie i prokurator. Byli też pracownicy służby zdrowia. Przedstawiamy się. Waśka pytał o ludzi tu pracujących przed wybuchem. Jeszcze nie wiedzieli ilu, mówili, że kilku pracowników.
– Ratujcie kogo się da! – mówił ten z UB. Nie ma kogo ratować. Kto tu był – zginął. Ten usyp to wspólna mogiła, zemsta skały, bazaltu, czarnej góry. Czarnej skały. Góra zemściła się na ludziach za zniszczenie jej odwiecznego piękna.
Dochodzą mnie przeraźliwe krzyki spod zwrotnej stacji kolejki linowej: ktoś znalazł poszarpane szczątki ciała… Ojciec, syn, brat…?
Przygnębienie
Milicjanci wypychali ludzi z obrębu płaszczyzny wyrobiska. Z trudem udało się stworzyć kordon wokół miejsca wypadku. Odsunięto ludzi. Grodzą. Zwał kamienia pod ścianą kamiennych słupów świadczył o miejscu wybuchu. Wszędzie porozrzucane szczątki ludzkie: noga wystająca z gumowego buta, włosy ze skórą głowy zerwane przez podmuch fali powietrznej jak skalp; czyjeś ręce wiszące na drutach przewodu elektrycznego, rozerwane wnętrzności… Szczątki porozrzucane były w promieniu kilkudziesięciu metrów, wiele z nich wisiało na krzakach… Jedno ciało dało się rozpoznać: ochroniła je przewrócona skrzynia wózka koleby…
Jednak większość ciał przykrył litościwie wysoki zwał skalny. Kurhan XX wieku.
To było ponad ludzką wytrzymałość. Oglądałem już kilka trupów i rannych ludzi w okresie przełamywania oporu frontu wojsk niemieckich przez wojska radzieckie i w okresie wydarzeń powojennych, ale to, co widziałem tu było ponad moje siły. Na widok zmasakrowanych szczątków ludzkich ciał zrobiło mi się słabo i ledwie ustałem na nogach. Ściskało mnie w żołądku. Z trudem opanowałem wymioty…
Zginęło dziesięciu wspaniałych ludzi, w tym dyrektor i główny inżynier kopalni, kierownik zakładu, wiertacze, strzałowi, wydawca materiału wybuchowego. Zginął też pracownik Centralnego Zarządu, z którym pracowałem prawie biurko w biurko, który jako pierwszy opublikował zasady strzelenia komorowego w górnictwie skalnym.
Koniec okresu zielonej sałaty
Ci, co zginęli nie potrzebują wiedzieć dlaczego odeszli, jest to potrzebne tylko żywym. Trwały więc dochodzenia i analizy przyczyn niekontrolowanego wybuchu trzech ton trotylu, specjaliści nie doszli do jednoznacznych wniosków. Być może górotwór – osuwając się – upomniał się o ciała i dusze tych, co odważyli sięgnąć po jego skarby; może jakiś błąd ludzki, a może prądy błądzące wymusiły przedwczesną detonację zapalnika elektrycznego. A może…
Zostawmy to.
ZGINĘLI.
Dlaczego? Odpowiedź pozostanie odwieczną tajemnicą bazaltowej góry. Los. Przeznaczenie? Kto winien? Kogo karać? Sąd.
Premier J. Cyrankiewicz wydał rozporządzenie, którym powołał zespół (trzy osoby), któremu jedynie wolno było wykonywać roboty masowego burzenia skał we wszystkich polskich kamieniołomach. Zostałem członkiem tej grupy. Wyposażono nas w ciepłe waciaki, buty z cholewami, hełmy, latarki i torby... Powiedziano: Szczęść Boże!
Pracę rozpoczęliśmy od opracowania nowych przepisów. Zakazywały one stosowania w komorach odpalania elektrycznego. Wprowadzono lont detonujący. Skończył się dla mnie okres zielonej sałaty. Praktyka czyni mistrza. W miarę kierowania robotami strzelniczymi nabierałem doświadczenia… stałem się specjalistą od masowego urabiania skał materiałami wybuchowymi. W każdym roku strzelano kilkadziesiąt komór w różnych kamieniołomach. Rekordowo w 1966 r., aż 69. Największy zaś w 1979 – 32, 5 tony trotylu! Ostatni odstrzał komorowy przeprowadzono w 1986 roku.
Przez całe życie zawodowe, nigdy nie wierzyłem skałom: są piękne i groźne. Przekonałem się o tym wielokrotnie…
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Fot. zbiory własne autora